Mieliśmy problem, żeby się zebrać rano. Ogarnęliśmy się i pojechaliśmy do miasta. Wstąpiliśmy do restauracji na śniadanie. Czekaliśmy 40 min. na jakiś rodzaj sharoamy. Uzupełniamy zapasy w supermarkecie.
Resztę dnia spędzamy zwiedzając Odessę. Schody Potiomkinowskie nie robią takiego monumentalnego wrażenia jak sobie wyobrażaliśmy. Spacerujemy obfotografując pomniki i odeskie kamienice. Dbamy żeby nie wychodzić z cugu. Alkohol jest potrzebny, żeby zafałszować lekko otaczającą nas rzeczywistość a nade wszystko żeby zdzierżyć ten upał. Zwiedzamy miasto do wieczora, w końcu wracamy do „domu”.
Tu pijemy dalej. Z Antonem i jego rosyjską wersją podwójnej Katie Holmes. Jest sympatycznie, rozmawiamy po angielsku, polsku, ukraińsku i rosyjsku – i tak wszyscy rozumieją się doskonale. Furorę robi „szarlotka”. Zaczyna padać. W oddali słychać głuchy pogłos burzy. Wychodzimy na nabrzeże, żeby pooglądać pioruny przeszywające czarne niebo. Niesamowity widok. Wracamy jednak do wódki. Śpiewamy „Czterech Pancernych”. Anton bierze to za hymn Polski. Zaczyna intonować hymn Ukrainy. Ulewny deszcz zmusza nas jednak do powrotu do naszego baraku. Okazuje się, że karaluchy to pikuś. Naszym nowym zwierzątkiem jest gigantyczna modliszka. Zamknęliśmy ją w plastikowym przezroczystym dzbanku. Wrzuciliśmy jej do jedzenia świeżozaciukanego japonkiem karalucha (bytheway: nie polecam całodziennych spacerów po mieście w tym obuwiu). Chyba wszyscy już są przyzwyczajeni do obcowania z różnymi stworzeniami bo szybko zasypiają. Tylko Koper jest na tyle odważny (pijany) by spać niczym nie przykryty. Na razie łażą po nim tylko muchy. Ciekawe co go pogryzie w nocy.