Podróż autobusem do Sudaku była jak dotąd najbardziej hardcorowa. Z licznych dziur w podłodze wydobywały się kłęby spalin i gdyby nie szeroko uchylone drzwiczki w dachu to ewidentnie byśmy się potruli. Podłoga pod nami nagrzewała się do tego stopnia, że topiły się podeszwy butów. Kierowca wyciskał ile się da z tego złomu, zupełnie nie zważając na przepisy ruchu drogowego czy zasady zwykłego ludzkiego rozsądku. Na początku trasy zjechaliśmy na stację benzynową gdzie kierowca zatankował 10 litrów paliwa za 40 UAH! Zastanawialiśmy się jak daleko na tym zajedziemy. „Przecież to musi palić ze 20 litrów na sto kilometrów.” „Taa, plus 3 do środka.” Kontynuujemy szaleńczą jazdę. Choć czasem kierowca zwalnia męcząc silnik niemiłosiernie na dwójce, co objawia się strasznym jazgotem w środku pojazdu. W pewnym momencie wsiada facet a jego miejsce jest zajęte (na biletach są miejscówki i jest to rygorystycznie przestrzegane!). Po bezskutecznych pertraktacjach z pasażerami idzie na skargę do kierowcy. Ten zatrzymuje autobus, podchodzi do panienki która „podsiadła” tamtego i uniesionym głosem każe się jej wynosić na swoje miejsce. Dopiero po zamianie miejsc możemy jechać dalej. Innym razem zatrzymujemy się gdy kierowcy zachciewa się siku. Po zatrzymaniu autobusu na zakręcie bezpardonowo wysiada i załatwia potrzebę za pojazdem. Mijamy jakieś miasteczko przeciskając się między straganami. Widok tych wszystkich ludzi, tych pseudo-kempingów na plaży. Gdzie jeden przy drugim stoją samochody, różnorakie namioty i przyczepy, i całego tego dziadostwa każe się zastanowić: co my tu właściwie robimy? Robi się ciemno, kierowca drze dalej na krótkich światłach.
Dojeżdżamy. Jest ciemno jak w dupie u murzyna. Wysiadamy na obskurnym dworcu pośrodku niczego. Wokół pełno jakichś podejrzanych typów. Wbrew temu co pisze w przewodniku (tanie noclegi po 25-30 UAH) wszyscy proponują nam cenę 10 $ od osoby. Nieco mniej chce od nas miejscowy nie wzbudzający zaufania cinkciarz-biznesmen. Zwarzywszy na atmosferę dworca i perspektywę nocy spędzonej na nim decydujemy się z nim iść. Po chwili okazuję się jednak, że facet coś kreci, próbuje nas „odstąpić” innemu, tamten dolicza kwotę za dojazd. Wycofujemy się czym prędzej. Zaczynamy krążyć po dworcu po raz wtóry, co raz więcej typów spod ciemnej gwiazdy zaczyna zwracać na nas uwagę. Decydujemy się wziąć „taksówkę” byleby tylko stąd spierdalać. Jakiś facet zatrzymuje obok nas samochód oferując podwiezienie. Odmawiamy. Po chwili spostrzegamy, że mamy „ogon” – jakiś oprych łazi za nami krok w krok. Na postoju taksówek po wynegocjowaniu ceny wsiadamy do samochodu z nie mniej podejrzanym facetem. Cały czas ściskamy nerwowo w dłoniach latarki, by w razie czego mieć w ręce coś ciężkiego. Jeździmy po jakiś ciemnych zaułkach zastanawiając się w co się wpakowaliśmy. Mijamy ulicę Lenina (główną, oświetloną, do której uprzednio nie chciał nas zawieźć nasz kierowca!), wjeżdżamy znów w jakieś ciemne uliczki. Facet zatrzymuje się, mówi że jesteśmy na miejscu. Płacimy ustalone 40 UAH. Odjeżdża zostawiając nas po jedyną latarnią na ulicy. Tylko czekać aż zaraz tu będą jego kumple. Pierwszych napotkanych ludzi pytamy o nocleg. Nikt nie chce nas przyjąć na jedną noc. Chodzimy od drzwi do drzwi. Nagle podjeżdżają dwa samochody, wysiada z nich kilku barczystych gości… Niemal błagamy babuszkę, żeby nas wpuściła. Chociaż do ogrodu, byle za płot. Babuszka choć bardzo miła, widząc co się dzieje stanowczo odmawia. Wycofujemy się pośpiesznie w stronę następnej furtki. Tamci nie idą za nami choć kręcą się w pobliżu. W końcu udaje nam się ugadać babeczkę, żeby nas wpuściła do ogródka, żebyśmy mogli przesiedzieć tam do rana.
Za ogrodzeniem ciśnienia powoli opada. Rozsiadamy się na ławeczkach w głębi ogrodu. Po chwili spędzający tu wakacje Rosjanie przynoszą nam garnek zupy, chleb, szynkę i ziemniaczki. „Bo widzisz Czarny, na świecie są dobrzy i źli ludzie.”
I tak przekimaliśmy tę noc na ławeczkach w ogródku, otuleni w śpiwory.