Obudziliśmy się połamani i zmarznięci. Chociaż Koper twierdzi, że jeszcze nigdzie się tak nie wyspał jak tutaj. Rusek, który polewał z nas całą noc dalej się dobrze bawi. Przyniósł aparat i zaczął nas obfotografowywać niczym małpy w zoo. Zwinęliśmy manele, wsadziliśmy babuszce 50 hrywien w kieszeń i poszliśmy.
To co wczoraj było ciemnym zaułkiem dziś było cichą i spokojną uliczką. Złapaliśmy marszrutkę do twierdzy genueńskiej.
Twierdza prezentowała się okazale. Szkoda tylko, że była otoczona siatką z drutu kolczastego a wejście kosztowało 40 UAH. Stwierdziliśmy, że to stanowczo za dużo jak na tutejsze standardy. Postanowiliśmy przejść się jedynie kawałek wzdłuż ogrodzenia.
Na dworcu okazało się, że bus do Symferopola mamy dopiero za 2,5 godz. Przesiedzieliśmy więc ten czas w „poczekalni” popijając piwo i drażniąc się z kotem. Bezpańskich kotów i psów jest tu wszędzie mnóstwo, w każdym mieście. Zwłaszcza na dworcach.
Znów pędziliśmy z zawrotną prędkością. Dojechaliśmy do Symferopola w 1,5 godz. Co z tego jak pociąg do Odessy mieliśmy dopiero za 4,5 godz. Zakwaterowaliśmy się więc w Mac’u, gdzie zjedliśmy „obiad”. Potem przenieśliśmy się do dworcowej poczekalni, bo tam była klima i wygodne kanapy.
Podróż Platzkartą już nie była tak zajebista jak w tamtą stronę. Żadnych Polaków czy Australijczyków, z którymi można by się napić. Pot lał się z nas strumieniami. Śmierdzieliśmy my, śmierdzieli współpasażerowie. W końcu poszliśmy spać.