DZIEŃ X – 19.08.2007
Po dotarciu na miejsce pojechaliśmy do Antona po nasze rzeczy. Ktoś wpierdolił całe nasze żarcie. Dobrze, że odzyskaliśmy chociaż alkohol. Zielonej Wróżki bym nie przeżałował. Nasze lokum było zajęte ale Anton naraił nam jakieś pośredniczki, które znalazły nam inną kwaterę. Tanio przynajmniej, ale kibel i prysznic jak zwykle szokują.
Rozkminiamy co dalej z naszym tripem. Wyczytaliśmy, że autobus z Suczewa do Polski wyjeżdża tylko w poniedziałki i środy. Powrót przez Rumunię zatem odpada. Kijów? Nie opłaca się męczyć znów całą noc w pociągu, żeby wpaść tam na jeden dzień. Zostaje tylko możliwość wypadu z Odessy do Mołdawii i z powrotem.
Nie zważając na warunki skorzystaliśmy z upragnionego prysznica i poszliśmy spać. Musieliśmy być zmęczeni bo spaliśmy do 16.00. Pozostało jedynie przejechać się do miasta. W rosyjskiej restauracji zjedliśmy bardzo dobry obiad. Ale największą furorę zrobiła toaleta. To był chyba najbardziej luksusowy kibel na całej Ukrainie. „Pożyczyłem” sobie nawet kilka jednorazowych podkładek na muszlę klozetową.
Wieczorem wypiliśmy kilka zakupionych uprzednio mołdawskich muskatów i poszliśmy spać.
DZIEŃ XI – 20.08.2007
Obudziliśmy się późno i spieprzyło nam to cały dzień. Postanowiliśmy, że pójdziemy chociaż na plażę. Nawet to nam się nie udało, całe popołudnie spędziliśmy szwendając się po mieście. Kupiliśmy bilety powrotne do Lwowa. Nie było biletów na ten dzień co chcieliśmy więc wyjazd nam się przedłuży o jeden dzień ale Lwowa już nie zwiedzimy.
Usiłowaliśmy kupić bilety do Tiraspola lub Kiszyniowa ale musieliśmy skapitulować przed biurokratyzmem i nonsensem tutejszych kas biletowych. W informacji powiedziano nam, że nie wiedzą kiedy odjeżdża autobus do Tiraspola ale bilety kupuje się w kasie (?!). I tak chodziliśmy od kasy do kasy i wszędzie powtarzano nam, że nie ma biletów do Tiraspola. Ani na jutro ani na pojutrze, zupełnie jakby ów Tiraspol rzeczywiście nie istniał. Najpierw musieliśmy zrezygnować z powrotu przez Rumunię, teraz musieliśmy odpuścić sobie Mołdawię. Ale nie mogę się pogodzić z tym, że nie pojedziemy do Naddniestrza, komunistycznego skansenu w Europie, o którym mało kto wie, że istnieje. Musimy tam jeszcze kiedyś pojechać. Zanim upadnie tam komunistyczny reżim i rządy oligarchii związanej z dyktatorem-prezydentem Smirnoffem. A pewnie nie upadnie szybko. Chyba że znów wybuchnie tam jakaś wojna.
I właściwie dzień można by uznać za nieudany gdyby nie wieczorne ognisko. Drewno na ognisko kupiliśmy w supermarkecie (?!). Wcześniej nie bardzo wiedzieliśmy co Anton ma na myśli mówiąc, żeby kupić drewno na ognisko. I tak siedzieliśmy sobie przy ognisku smażąc chlebek z czosnkiem i popijając ukraiński absynt. Genialny trunek. Upiliśmy się wzorowo.
DZIEŃ XII – 21.08.2007
Nie wstaliśmy o 6.00 jak zamierzaliśmy… Usiłowałem zrzucić Kopra z łóżka smyrając go po stopach jego elektryczną szczoteczką do zębów. W odwecie ogilał mi łóżko… Wezwałem posiłki w postaci Adasia, który wymiętosił gołą dupą koprową poduszkę. Koper w podobny sposób „ujeździł” moją. Zawsze się zastanawiałem co za debile odpierdalają takie chore akcje.
Po kolejnej batalii w dworcowych kasach kupiliśmy bilety na elektriczkę do Białogrodu nad Dniestrem. Kolejka sunie z zawrotną prędkością 30-40 km/h. Krajobraz za oknem przeraża. Wszędzie dzikie wysypiska śmieci, opuszczone magazyny i hale produkcyjne, obdarte z tynku budynki. Ten kraj zaczyna nas już naprawdę męczyć.
Na miejscu chcieliśmy coś zjeść. Niestety tutejsza gastronomia również pozostawia wiele do życzenia. Zamówiona w przydworcowym barze pizza okazuje się być plackiem o średnicy 5 cm na który wkrojono w plasterki parówkę, całość zatapiając w serze.
Wejściówka do twierdzy Akerman kosztuje 1 UAH (studencki). Nijak się to ma do 40 UAH na zamku w Sudoku… W środku fortyfikacji natknęliśmy się na jakieś namioty, w których serwowano dania z grila. Po przejściach z „pizzą” dość nieufnie zamówiliśmy szaszłyki. Zaczęliśmy jednak tego żałować gdy zobaczyliśmy jak są przygotowywane. Takie pojęcia jak BHP czy sanepid tutaj po prostu nie istnieją. Głodny człowiek zje wszystko.
Zwiedziliśmy cały kompleks warowny obfotografowywując go dookoła. Twierdza nie była powalająca jak na „największy zespół fortyfikacyjny w Europie Środkowo-Wschodniej” ale mimo wszystko warto było zobaczyć.
W drogę powrotną do Odessy wyruszyliśmy marszrutką. Dwa razy drożej niż elektriczką ale dwa razy szybciej. Tylko widok z okna ten sam…
Pół nocy walczyliśmy z komarami. Nieustanne bzyczenie nad uszami nie pozwalało zasnąć. Dopiero rano komary ustąpiły. Pogryzieni jak diabli mogliśmy wreszcie odespać swoje.
DZIEŃ XIII – 22.08.2007
Zaopatrzeni w „szampany” marki Odessa po 18 UAH za sztukę udaliśmy się na plażę. Zamierzaliśmy jechać na „Arkadię” – płatną ale za to „troszkę czyściejszą”. Po 50 metrach jednak się rozmyśliliśmy. Może jakoś zdzierżymy ten syf, nie chce nam się spędzić 1.5 godz. w busie, żeby dojechać na drugi koniec miasta. Siedzimy na brzegu mocząc nogi i pociągając szampana z butelki. Jak się ma ten cały śmietnik za plecami to nie jest nawet tak źle. Skończył się szampan – decydujemy się wejść do wody. W wodzie pływa całe mnóstwo parzących przeźroczystych glutowatych meduz. Wycofujemy się. Za pomocą drewnianej deseczki wyciągam meduzy z morza usypując na plaży jednego wielkiego gluta. Na tej zabawie schodzi mi chyba ze 2 godz. Przy 50-dziesiątej meduzie wyciągam je już rękami. Szampan zrobił swoje – wchodzimy do wody. Moja zabawa znudziła mi się dopiero przy 80-tej sztuce wyrzuconej na brzeg. Zaczęliśmy trzeźwieć więc i brud znów zaczął nam przeszkadzać. Wychodzimy.
Spędzam chyba godzinę pod prysznicem, żeby pozbyć się smrodu morskiej wody.
Jedziemy do miasta. Umówiliśmy się z Antonem, żeby nam pokazał gdzie kupić dobre ukraińskie alkohole. Objuczeni tymi wszystkimi butelkami idziemy jeszcze zobaczyć swoiste muzeum – pomnik miasta bohatera – Odessy. Wśród parkowych alei stoi cała masa proradzieckich czołgów, samolotów, rakiet, katiusz i innego militarnego ustrojstwa. Jest nawet łódź podwodna i stawiacz min (na środku parku!). W głównej uliczce co kilkanaście metrów stoją tablice upamiętniające innych bohaterów: Kijów, Stalingrad, Leningrad, Mińsk i inne.
Wracamy na piechotę jakąś zapuszczoną ciemną uliczką. Żyjące tu dziko psy tylko odprowadzają nas wzrokiem.
DZIEŃ XIV – 23.08.2007
Pakujemy się i wychodzimy. Zostawiamy po sobie kupę śmieci, pustych butelek i masę rozbełtanych na ścianie komarów. To ostatnie to dzieło kilkugodzinnej nocnej pracy Watsona (za pomocą mojego „japonka”).
W mieście po raz ostatni udajemy się do naszej ulubionej restauracji „Kumaniec”. Po obiadku rozsiadamy się w pobliskim parku. Na zmianę pilnujemy bagażu i robimy wypady do sklepu. Siedzimy sobie zaopatrzeni w dwie, litrowe, plastikowe butelki ukraińskiego piwa. To niewątpliwy plus tego miasta, że w pięknym zadbanym parku można sobie legalnie wypić piwko. A i nawet muzyczka gra, można podziwiać rozświetloną różnobarwnie fontannę wyrzucającą wodę w rytm muzyki.
W końcu udajemy się na dworzec. W pociągu jak zwykle upał i zaduch. Miejsca mamy porozrzucane po całym wagonie. Nikt nie chce się zamienić. Cóż, pijemy szybko wino i idziemy spać.